Nasze punkty:   Warszawa Zdziechowskiego   Warszawa Skolimowska   Wrocław Polaka

Wyniki wyszukiwania

Londyn – czyli mierzymy się ze stereotypami

Stereotypowy Londyn to wieczny deszcz i mżawka – zatem śliski beton i wiecznie mokre ciuchy. Nie takie było moje doświadczenie. Dojeżdżałam w Londynie codziennie do pracy przez około 18 miesięcy. Zmokłam do suchej nitki dwa razy. Jeździłam także po cienkiej warstewce śniegu. Można!

Ruch lewostronny. Tak. To może być problem, jeżeli wybieramy się do Londynu na weekend i nie mamy tego dobrze przestawionego w głowie. Ostatnio (podczas krótkiego weekendu w Londynie) skręcając w prawo (jest to najniebezpieczniejszy ze skrętów przecinający oś jezdni) niemal zderzyłam się z innym rowerzystą, który skręcał w lewo. On też prawdopodobnie zwykle jeździł prawą stroną, więc zajęło nam klika groźnych momentów mijanki, zanim uświadomiłam sobie, że muszę mu ustąpić i zjechać na lewo. Mieszkając tam na stałe, jazda prawą stroną nie przychodzi do głowy.

Kto jeździ? Głównie studenci, zatem ludzie z całego świata, ale także biznesmeni na tych swoich składakach Brompton, pakujący się z nimi do metra, a potem podjeżdżający jakieś fragmenty swojej zwyczajnej trasy. Jeżdżą hipsterzy na „fixies” w Shoreditch, warstwa artystyczna z błotnikami wykonanymi z plastikowych butelek i w skarpetkach nie od pary. Jeżdżą ci, których nie stać na metro, oraz ci, dla których rower to styl życia, zdrowa alternatywa.

londyn na rowerze

Jeżdżenie na czerwonych światłach? Temat odwieczny w Londynie. Wolno? Nie. Jeździ się? Tak. A nawet trwała swego czasu dyskusja w lokalnej prasie, czy jednak nie można by tego oficjalnie dopuścić, bo w końcu to niska szkodliwość, a nieraz przejeżdżając na czerwonym świetle usprawniamy przepływ ruchu ulicznego. https://www.telegraph.co.uk/travel/travel-views-of-the-week/cyclists-red-lights/

Raz byłam świadkiem, jak mocno rozpędzony rowerzysta przejeżdżał najprawdopodobniej na wczesnym czerwonym, a piesza wtargnęła na jezdnię zanim zapaliło się zielone i niestety ją poważnie poturbował. Zdarzają się takie sytuacje i dlatego jeśli nie jesteśmy w stu procentach skoncentrowani na wszystkim, co nas otacza, zawsze lepiej się zatrzymać. Czerwone światło dla późnych nocnych powrotów, kiedy nie ma żywego ducha i ruch zerowy to co innego niż w godzinach szczytu.

Jeżdżenie po alkoholu? Tak. Wolno? Nie. Zatrzyma nas policja? Też nie. Zatrzymywała raz po zmroku rowerzystów policja. Mój wschodnioeuropejski odruch to przed policją się skryć. Tymczasem panowie znakowali za darmo rowery – a ustawili się specjalnie przy gęsto uczęszczanej ścieżce rowerowej, aby nam rowerzystom było jak najwygodniej z tego programu skorzystać.

Czy kradną? Na pewno. Nieraz widać było same ramy doczepione do poręczy do parkowania dla rowerów. Albo samą ramę i tylne koło. Znamy te obrazki także z Warszawy, czy Krakowa. Mój rower „spał” w kuchni. Jednak Londyn to miasto bezpieczne – zostawiałam moją kamizelkę odblaskową w koszyku przypinając rower. Raz zostawiłam rower zaparkowany i przypięty przy Liverpool Street na całe trzy dni lecąc do Polski. Po powrocie zastałam w koszyku liścik komplementujący mój rower. Raz zaparkowałam rower na Soho na 2 godziny i kamizelka zniknęła. Moja wina.

 

Infrastruktura – wszędzie są stojaki do przypinania roweru. Oprócz najbardziej popularnych u nas tzw. „wyrwikółek”, głównie dostępne są poręcze „by design” przeznaczone na dwa rowery, ja nauczyłam się w Londynie, że da się do takiej podwójnej poręczy dopiąć rowerów sztuk cztery nikomu nie przeszkadzając!

Rower w mieście to nie jest sport. To alternatywa. Alternatywa dla przepełnionych wagoników metra, dla korków, dla porannego ścisku. Zwłaszcza w takim mieście jak Londyn, gdzie bilet miesięczny na 2 strefy to zawrotna suma. Wtedy kosztował chyba 120 funtów, a używany rower „na chodzie” udało mi się nabyć za funtów 70. Był to Royal Enfield (znajomy amerykański były żołnierz uświadomił mnie potem, że to marka produkująca w XX wieku karabiny i motocykle). Rower ważący chyba tyle, co ja, ale był mi wierny przez cały mój rowerowy epizod londyński. Przepiękny, czarny, ze złoconymi literami, białym siodełkiem Brooks i wiklinowym koszykiem. Obowiązkowy kask podarował mi mój londyński współlokator, który również śmigał wszędzie na rowerze, a kaski miał dwa.

Buspasy pomalowane są na czerwono i pełnią podwójną funkcję – pasa dla autobusów oraz pasa dla rowerzystów. Przed każdymi światłami oddzielona jest strefa dla rowerzystów umożliwiająca im start sprzed świateł zanim wyruszą samochody i autobusy. Ilość cyklistów jest taka, że zanim uformuje się przepisowa linia wzdłuż krawężnika – tu ma znaczenie waga roweru i grubość opon – kto ma wyścigówkę vel szosówkę, będzie pierwszy, a rozładowanie tego pseudokorka trwa zadziwiająco sporo. Ja na moim Enfieldzie startowałam zawsze na końcu. Ale nie ma przepychania się; po prostu każdy startuje w swoim tempie i grzecznie umieszcza się w dostępnej przestrzeni. Warto nadmienić, że ruch samochodowy to głównie taksówki i dostawczaki. W Londynie wprowadzona jest od 2003 roku opłata za wjazd do centrum – tzw. congestion charge. Drogo. I smog mniejszy.

Wcześniej przyzwyczajona byłam do dojazdu wszędzie metrem albo pociągiem. Londyn to miasto bardzo rozległe. A dzięki rowerowi poznałam je od zupełnie innej strony. Co z tego, że wcześniej mieszkałam w Londynie ponad 4 lata, skoro znałam miasto tylko wyrywkowo – w miejscach, gdzie wypełzałam zlepiona z tłumem innych 'commuters’ z dusznych stacji metra. Gdyby nie mój epizod rowerowy, wróciłabym do Polski znając Londyn wyspowo. Dzięki jeździe na rowerze, żadnego miasta nie poznałam tak dobrze.

Miasto jest właściwie płaskie, chociaż jadąc z południowego Londynu na Old Street, czyli tzw. Silikonowe Rondo we wschodnim Londynie, było trochę pod górkę. Wspinałam się poprzez Southwark Bridge, obok ówczesnej siedziby Financial Times. Przejeżdżając poprzez przez Square Mile czyli historyczne City strzeżone przez smoki na każdym rogu. Za to powrót przez London Bridge przy budynku Shard (wtedy) w budowie – marzenie; gładki zjazd! W Londynie dzień rozpoczyna się później niż w Warszawie. Ja to kojarzę z faktem, że słońce później wstaje, a również później zachodzi. Dojazd rowerem do pracy na godzinę ósmą rano daje wgląd w to, jak stolica budzi się do życia. Moja droga wiodła m.in. obok targu Smithfield, który właśnie wtedy zapełniał się ciężarówkami z towarem. Na światłach o 7 rano można nawiązać pogawędkę jeśli akurat jest nas tylko dwoje, a tuż obok nas ląduje z ogromnym hałasem helikopter. Mój sąsiad ze świateł opowiedział mi, że to dostawa diamentów do mieszczącego się tam banku. Może to prawda, a może zmyślona historia. Ale umila dzień.

Latem – w tematycznej kawiarence „Look Mum! No Hands!” połączonej z knajpą i warsztatem napraw rowerowych oraz sklepikiem tematycznym (z cyklistówkami, skarpetkami etc.), wyświetlane jest na wielkich ekranach Tour de France. Popatrz Mamo! Bez trzymanki! (https://www.lookmumnohands.com). W Londynie jest miejsce na wszystko. Zarówno na marki jak Rapha (https://www.rapha.cc/eu/en/), czy Cyclechic (https://www.cyclechic.co.uk) z ciuchami i gadżetami na każdą pogodę i na każdą stylówę, jak i na organizowane regularnie tweedowe przejazdy rowerowe – „Tweed Run London”, gdzie obowiązuje specjalna etykieta i ubiór (https://www.tweedrun.com).

Przeżyłam Olimpiadę 2012 w Londynie. Zaleta roweru – każdą barykadę da się objechać, ominąć, znaleźć na tyle miejsca, żeby dało się przejechać. Coś, co samochodem albo motocyklem byłoby niemożliwe. Poza tym, rower przemyka bezszelestnie i niemal niezauważalnie. Dojazdy do pracy, na spotkania towarzyskie, do sklepu, na koncerty podczas cudownie łagodnej londyńskiej zimy i przyjemnie chłodnego lata nauczyły mnie, że poniżej 15 stopni potrzebna jest mi na głowie czapka. Rower daje wolność, bo wychodząc z domu nie zastanawiasz się, czy iść na metro, na autobus, i gdzie dzisiaj będzie korek. Korki nas nie dotyczą. Bo każdy korek można obejść, w razie potrzeby zsiąść z roweru, wziąć go na ramię i przejść tam, gdzie przejechać się nie da. Po mojej ostatniej wizycie w Londynie, gdy jeździłam Boris bike (odpowiednik warszawskiego Veturilo, nazwę swą czerpie stąd, że program został wprowadzony za czasów, gdy Boris „Brexit” Johnson był burmistrzem Londynu i był widywany jak takimi rowerami jeździ), wiem, że powstało w międzyczasie bardzo dużo nowych ścieżek zamalowanych już na niebiesko – zatem tylko dla rowerzystów.

Polecam zwiedzanie Londynu z siodełka roweru– można dużo więcej zobaczyć, niż w tradycyjny sposób, zatem metrem, czy autobusem. A bezpieczne ścieżki rowerowe można znaleźć na mapach dostępnych na oficjalnej stronie Transport for London

Epilog

Z czym powróciłam z Londynu? Z marzeniem o własnym rowerze na miarę – szybkim i o cienkich oponkach…(Chociaż po kilku wyprawach tzw. bike-packingu po Francji i jej cudownie rozwiniętej infrastrukturze rowerowej zmieniłam nieco marzenia na rower szybki, stabilny, lekki, ale o oponkach jednak bardziej uniwersalnych, ale to inna historia). Z naiwną wiarą, że jazda rowerem po mieście jest absolutnie bezpieczna, a żaden deszcz (ani nikłe ilości śniegu) mi nie straszny. Póki co jeżdżę po Warszawskich ścieżkach i żwirkach ponad 40-letnim alu Kettlerem, czyli miejskim rowerem, którego ogromną zaletą jest waga, a wadą mała ilość przerzutek. Ale marzenia o nowym drugim rowerze trzeba sobie przecież spełniać…

 

written

by

Julia Blondoner

https://blondoner.wordpress.com

https://www.instagram.com/juliaxix

 

 

Kliknij aby ocenić ten wpis
[Suma: 1 Średnia: 5]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *